... Zacząć od
końca to tak jakoś niekulturalnie można by rzec. Ale ponieważ rak uczy
cudownego braku kultury w tym literacko-społecznym kontekście i tym jeszcze, że
należy żyć i pisać w zgodzie ze sobą, zacznę od pierwszego przykładu na to, że
rak wyrollowany jest i basta;) Od końca, ponieważ najważniejsze w
rak’n’rollingu jest chyba to co się ze sobą przywozi. Nie tylko, oczywiście,
ale myślę, że na tym to nasze rollowanie się również opiera.
Ja przywiozłam ZACHWYT. Totalny, niepomierny, wszechogarniający.
Zachwyt życiem w każdym jego przejawie, zachwyt graniczący z hedonizmem. Bo tam
było tak pięknie, ludzie, zarówno Ci, którzy ze mną rollowali, jak i Ci,
których spotykaliśmy na swojej tripowej drodze, wspaniali, otwarci, cudownie
różnorodni. Jedzenie jednoznacznie dowodzące, że jest bezsprzecznie jednym z
największych cudów w ogrodach rozkoszy ziemskich;) Jestem absolutnie
przekonana, że każdy, kto we Francji wypił kawę, a wcześniej zetknął się z
pizzą z kozim serem i oliwkami przyzna, że to jedne z tych malutkich rajów,
które przemierzaliśmy:) Poza tym, pizzę zjedliśmy
(prawie) w towarzystwie żandarma (jakby żywcem wyjętego z posterunku Saint
Tropez) z rodziną, który sugerował nam w wyniku cudownego błędu komunikacji,
wziąć prom prosto do Maroka (sic!) ;)
Poza tym zapachy i kolory. Niezrównane i ciągle zadziwiające absolutną
doskonałością Natury. Patrząc na kolory Prowansji i wąchając świeży tymianek
zerwany przez Grudzię, jestem pewna, że tak pachnie i wygląda któryś z rajów:) Bo tych rajów zwiedziliśmy
dziesiątki jadąc z Nimes do Barcelony:)
Myślę, że to wszystko jest bezcenne. Tak samo jak jest bezcenny
punkt wyjścia tej relacji z rajskiego rollowania. I to zupełnie nie rajski. Bo
po powrocie uświadomiłam sobie, że to rollowanie ciągle trwa. Od roku, od
września 2011 roku. I mimo, iż ten miniony rok świadomie nazywam
najważniejszym, najpiękniejszym, a także najbardziej twórczym doświadczeniem w
życiu, to właśnie ten prezent od Losu, od Rak’n’Rolla, od Agnieszki i Elizy,
pokazał mi kolejny raz, że ta lekcja ciągle trwa. Myślę, że to właśnie jest w
nim przewrotnie najcenniejsze.
Bo po powrocie była euforia, wspomniany zachwyt, organiczny wręcz
deficyt rollowania i potrzeba „jeszcze i jeszcze”. Cóż to za energia, myślę, że
każdy z nas wie, jak piękna i silna:) Potem zaczął się czas nadrabiania zaległości i …. pustka. Tym
boleśniejsza, że poprzedzona tymi cudownymi doświadczeniami. Bo wróciłam i
nagle okazało się, że jestem „wyrwana z kontekstu”, że od roku pracując nad szeregiem
autorskich przedsięwzięć (a nigdy przedtem nie działałam tak autonomicznie) i
po powrocie poczułam jak bardzo to wszystko mnie przerasta. Kiedy to sobie
uświadomiłam, zrozumiałam, kolejny raz, że choroba daje nam zamknięte
środowisko życia, ogranicza nas, ale tym samym daje poczucie bezpieczeństwa.
Złudne i ograniczone, ale określone ramami. Ramami, które trzeba usunąć, żeby
odzyskać prawdziwą, niczym nieskrępowaną wewnętrzną wolność. I to jest coś,
lekcja, którą nieustannie musimy powtarzać, bo jest wbrew pozorom bardzo
ulotna. Ale jakże skuteczna w rollowaniu raka:):):)
Więc idąc rakiem czyli wspak chronologii i porządku, jak zwykle
wracam do samego początku:) Bo na początku był Rak’n’Roll.
Do Rak’n’Rolla trafiłam 5.11.2012 r. z moim projektem. Usłyszałam
o Rak’n’Rollingu. Poczułam ogromny żal, bo marzenia o podróżach razem z długą
listą książek podróżniczych pomogły mi przetrwać chorobę. I spóźniłam się. Po prostu. Jednak ku mojej
ogromnej radości okazało się, że któraś z uczestniczek kolejnego planowanego
etapu z powodów zdrowotnych nie może jechać i mogę jechać!!!!! Uczucie towarzyszące spełnianiu
marzeń jest nie do przecenienia. Przepiękne, bezcenne. Miałam dwa dni na
przygotowanie się do wyjazdu. Na rowerze jeździłam od czasu do czasu wiele lat
temu w dodatku króciutko i „marudząco”, ale to przecież nie mogło mieć
znaczenia:) Więc dwa dni na skompletowanie
całego ekwipunku. Można? Można:) Bo można wszystko jeśli
tylko się o tym wystarczająco mocno marzy:) i to jest właśnie Rak’n’Roll:)
9.11.2012 r. czyli Rak’n’Rollowania dzień pierwszy
Wyjazd - Eliza z Kubą podwieźli mnie na
miejsce. Widzimy się pierwszy raz. Przez dwa dni rozmawiałyśmy i
korespondowałyśmy, ale mam takie całkowite poczucie zaufania do nich jakbym
znała ich od dawna:) Dwóch cudownych Kierowców i Michał,
który będzie z nami jechał. Fantastyczni towarzysze podróży!! Polska jesienią jest taka
piękna. Niemcy również. Widziałam klucz gęsi i smoka z chmur. Ciekawe czy
pierwsza gęś w kluczu czuje się odpowiedzialna za resztę? A czy reszta jej ufa?
Czy to tylko instynkt? Autostrady są niesamowite. A świat piękny:)
Różowe „niebo nad Berlinem”:) Nie wiem, przypuszczam, bo do Berlina jakieś 300 km i nie
będziemy przez niego przejeżdżać, ale jest pięknie:) Autostrada. Od czasu do czasu
mijają nas sportowe samochody. I przyznam, że po raz pierwszy rozumiem, o co
chodzi w tej zabawie. Ten rodzaj prędkości też jest, hmmm, niezły;););)
10.11.2012 r. Nimes – Montpellier – Lattes (ok. 63 km)
Wjechaliśmy do Francji niezauważalnie. Spałam. Można stwierdzić,
że sen przeniknął granice. Z resztą w kwestii granic coraz więcej rzeczy mnie
fascynuje. Np. jak niezwykłym zjawiskiem jest obecnie język angielski. Myślę,
że o taki efekt chodziło twórcom Esperanto. Język internacjonalny. Ponad
granicami.
Jechaliśmy 24. godziny. Jesteśmy zmęczeni. W końcu dotarliśmy do
hostelu w Nimes. Totalnie magiczne miejsce. Krowy na suficie:) Różnobarwne, głową w dół, może
wydaje im się, że idą przez Australię?;) A to sufit nad recepcją w Nimes;) Co
się dziwisz? ;) Ślimaki w ogrodzie. Ogromne kolorowe, radosne. Bajka! W końcu udało mi się wziąć prysznic. Cudowne uczucie!!!!! I pierwsze francuskie śniadanie. Boooskie. Jajka na twardo z mikrofali?
Oczywiście;) Na szczęście Michał także
zadaje pytania dotyczące ubrań rowerowych, więc jest nas więcej:) Chociaż on w porównaniu ze mną
jest totalnym specjalistą w kwestiach rowerowych. Ale tu i teraz kawa w Nimes i
wiara, że się dobudzę. Mój umysł jest pomiędzy niewyspanym marudzeniem a
cudownym otwarciem się na przygodę, na piękno, na ludzi, których spotkam. Chcę tego... Telefonia komórkowa tez jest
ok.;) Rozmawiam z Mężem, dzięki temu jest obok, zaraz za głośniczkiem telefonu!! Kocham go:):):)
Jakie piękne prezenty od Losu:) Siedzimy w hostelowej jadalni, a obok pracuje grupa młodzieży.
Warsztaty teatralne:) Mówią po francusku, więc mogę
tylko patrzeć. I w większości rozumiem:) Zdolni, młodzi fajni. Teatr jest cudownie wszechobecny. Podziękowałam im.
Przyjechały dziewczyny. Agnieszka, żywioł energii, cudowna. Ania, zmęczona i obolała, ale
zadowolona. Muszę przyznać, że wtedy
zaliczyłam jedyny kryzysowy moment. Poczułam strach porównywalny do tego w
trakcie leczenia. Byłam o włos od powrotu z nimi. Ale poczułam, że nie mogę się
poddać. Nie chcę. I dzięki Ci Boziu, bo od tego momentu zaczął się jeden z
najpiękniejszych dni w życiu.
Nimes mnie zaczarowało. Wrócę tu. Prowansja jest niezwykła, a w
niebie pachnie świeżym tymiankiem.
Jestem pewna. Co za kolory!!! Tak piękne i
nasycone, wspaniałe. Architektura niewymownie piękna. To niesamowite, ze każdy
dom, każdy kawałek przestrzeni jest piękny, doskonały, dopracowany, że
mieszkają w nich ludzie, że się tam budzą, jedzą, kochają. Totalny odlot:) Co do kondycji, jazdy z sakwami
etc. jest super. Owszem, zdarzają się momenty, kiedy wyrywa mi się subtelny
bluzg połączony z autosugestią „JEEEEEEEDZIEEEESZ!!!!” (szczególnie pod górkę
(sic!;)), ale są relatywnie nieliczne. Kilka upadków również, bo sakwy
przeważyły, ale to tylko delikatny chrzest bojowy. Poza tym Aga i Michał są wspaniali. Jedzie
mi się z nimi fantastycznie. Ludzie, których spotykamy reagują na nas przesympatycznie:) Nawet kotna kotka z dzwoneczkiem
na szyi witała się z nami, chociaż bałam się, żeby nie wpadła pod samochód.
Po drodze mijamy niezwykłe, senne, piękne miasteczka. Zadziwiające
jest to, że w większości puste. Siesta? I wszędzie zieleń, kwiaty i obłędne
okiennice. Najczęściej niebieskie. Mój wymarzony dom właśnie wzbogacił się o
ten detal:)
Po moim kolejnym upadku zatrzymaliśmy się na kawę. Jeśli ktoś
oglądał „Kiedy Harry poznał Sally” i pamięta scenę w barze, bezsprzecznie można
przyjąć, że tym, co piła Sally była właśnie ta kawa… BOOOSKA!!! Najlepsza kawa
na świecie!!! Przystojni policjanci wskazują nam uprzejmie drogę, a my wtedy
pozwalamy sobie na chwilę drogowego piractwa pod czujnym okiem stróżów
prawa;););) Z Sette (?) jedziemy pociągiem
do Montpellier, żeby mnie oszczędzić. Cieszę się, bo mimo wszystko ten pierwszy
dzień pod koniec był już, nazwijmy to, lekko męczący;) Potem duże Montpellier,
ładne, pełne palm i młodych ludzi. Szukamy Lattes, bo tam nocleg. Jazda
taksówką i cudowny wieczór przy winie z Agą i Michałem. Cieszę się, że z nimi
jadę. Maleńki hotelik i pokój stylizowany na kajutę statku. Nasz rejs w trakcie
rowerowego tripu. Cuda cudeńka. Ach i jeszcze wszędzie po drodze
konie. Cudowne, białe i biało-złote. Piękne. Prowansja, kraina białych koni.
11.11.2012
r. Lattes – Mireval - Frontignan – Agde (około 73 km)
Obudziłam się pierwsza. Ćwiczenia, masaż limfatyczny. Mogę być z
siebie dumna. ZAKWASÓW BRAK:) Czyli niemożliwe staje się możliwe:) Dzień momentami trudny, ale
niebywały. Wyjechaliśmy z naszego „kajutowego” pokoiku w Lattes. Wszędzie
ścieżki rowerowe. Dojechaliśmy do przepięknego
miasta nad morzem, Frontignan. Cóż za elegancja, co za splendor. Tłumy
uśmiechniętych, spokojnych ludzi w towarzystwie buldożków francuskich. Cudne:) Aga i Michał cudownie o mnie
dbają.
I w końcu MORZE!!!! Tęsknię za Gdynią, a tak długo nie mogłam do niej
dojechać, no cóż, dojechałam nad Morze Śródziemne:) Po drodze zatrzymaliśmy się w
malutkim miasteczku Mireval na pizzę z kozim serem i oliwkami. „BOSKIE” TO MAŁO
POWIEDZIANE!!! I jeszcze rozpoczęłam swoją małą świecką tradycję degustacji
ciastek w każdym miasteczku, w którym zatrzymywaliśmy się na postój. I muszę
przyznać, że to były jedne z najprzyjemniejszych sensualnie momentów naszej
podróży. Poczułam się absolutnie szczęśliwa. Kuchnia i endorfiny znajdują się w
jednym ciągu przyczynowo skutkowym.
Pod koniec dnia zaczęła się dla mnie najtrudniejsza część. Do Agde
dojechaliśmy już po zmroku. Puste przedmieścia, wyludnione, brzydko. Oprócz
tego jezdnia non stop pod kątem. Miałam dość. Absolutnie prawdziwym jest
twierdzenie, że złą energia przyciągamy taka samą. Nie polubiłam Agde, a wręcz
umieściłam je w moim osobistym „top ten” najmniej sympatyczniejszych miejsc na
świecie. Zrewanżowało mi się nie tylko kątem dróg zupełnie nie dla zmęczonych
cyklistek - amatorek, ale również hotelem widmo, który mimo zarezerwowanych
przez Agę „ostatnich miejsc” okazał się jednoznacznie zamknięty. Wówczas
poczułam, że zrównanie z ziemią tej sielskiej aglomeracji jest tym, o czym
marzę… Hotel Athena, do którego dzięki Grudzi trafiliśmy, dla równowagi był
jednym z najprzyjemniejszych hoteli w jakich byłam. A sen w tym przytulnym
pokoju okazał się niezrównany ufffffff…….
12.11.2012 r. Agde – Serignan – Narbonne-Plage (ok. 65 km)
Zaczęło się od cudownego poranka:) Słońce, Francja i Rak’n’Rolling. Lubię takie zestawienia. Po 25
km pierwszy postój w Serignan, pizza i bezcenne kawa. Zaczęło być zimno. Co za
różnice temperatur, brrr. Francja jest naprawdę niezwykła pod względem
życzliwości dla rowerzystów. W Polsce jechalibyśmy drogami pamiętającymi wóz
Drzymały, a tu przepiękne ścieżki w „przestrzeniach międzymiastowych”. Francja
nadal piękna, przepiękna. „Boże, jak tu pięknie” mogłoby stanowić light motive
mojego rollowania.
Potem zaczęło wiać… Dramat.
Poczułam, że mnie to przerasta. Piękne tereny, mnóstwo wzgórz, cóż za widoki…
Szczególnie kiedy jadąc pod kolejną górę czułam, że wiatr mnie stopuje jak
jakaś cholerna ściana. MASAKRA. W końcu postoje co chwilę, Michał prowadzący
dwa rowery, bo ja nie mam siły nawet iść, Aga łapiąca dla mnie stopa. No,
ciężko polubić swoje ograniczenia… Ale to też ważna lekcja. W końcu Aga
zatrzymała samochód trzech Krasnoludków:) Trzech cudownych facetów, roześmianych, rozgadanych, oscylujących
pomiędzy francuskim i włoskim, w dodatku chyba ratownicy medyczni i wyglądający jak wyjęci żywcem
z francuskiej wersji bajki o 3 krasnoludkach:) oczywiście wzrostu normatywnego. W samochodzie poczułam, że stał
się cud. Potem jeden z moich samochodowych wybawców przesiadł się na rower Agi
i w tym składzie dojechaliśmy pod sam dom Daniela, naszego fantastycznego hosta. Choć zanim dotarliśmy Michał i
Aga mieli swój 10 km-trowy tour de France w tempie autentycznego wyścigu za
naszym samochodem:) Dali rade. Dzielni.
W domu Daniela kolejny raz
poczułam, że dla takich spotkań warto spotykać ludzi. Cudowny, życzliwy, otwarty,
obdarzony fantastycznym poczuciem humoru. Żałuję, że nie ma tu ze mną Seba, bo z pewnością dla niego
również byłoby to świetne spotkanie. Ten sam rodzaj poczucia humoru. Mówię „o Boże” bo coś mnie zachwyciło i słyszę „no God. Daniel;)”
The ferry to Marocco & gods around us;) Our french fairy tales. Aga zrobiła
kolację, a spacer po plaży (leżącej 15 m od domu!!!!!!!) pod niebem
wyglądającym jak wystawa Tiffany’ego pełnym setek, tysięcy gwiazd spowodował,
że „o Boże!” padało baaaardzo częęęęęęstooo;););)
13.11.2012 r. Narbonne-Plage – Salses-le-Chateau – Bompas
Dziś mój „lazy day“. Kolektywnie
podjęli decyzję, że muszę odpocząć. No cóż, myślę, że to bardzo trafna decyzja.
Nie jest trudno się „zajeździć”, bo mi ambicja nie pozwoli odpocząć, a potem
stracić prawdziwą radość z dalszej podróży. Mimo wszystko jestem dumna ze
swojej kondycji i wytrzymałości. Z pewnością ogromnie ważne jest rozciąganie.
Rozciągam się w każdej wolnej chwili. To kolejne zwycięstwo, bo od 13. lat,
czyli od naderwania ścięgna rozciągnięcie było moją piętą Achillesa i to w
dodatku potwornie frustrującą. Własne ograniczenie. Strach przed bólem,
cholerny strach przed bólem. I teraz, dzięki naszemu rollowaniu raka to też
udaje mi się przezwyciężyć!!! Deficytu zakwasów ciąg dalszy:)
Daniel zaproponował, że odwiezie
mnie do Bompas samochodem. To niesamowite ile życzliwości
otrzymujemy każdego dnia. Śniadanie, pamiątkowe zdjęcie we
czwórkę na szczycie świata z widokiem na morze i góry i w drogę. Chociaż
skrajnie różną;) Aga i Michał w starciu z najtrudniejszym dziewięćdziesięcio kilku kilometrowym odcinku, a ja w otoczeniu morza, plaży i
palm:) Pełna równowaga. Obawiałam się, że mój angielski
okaże się barierą komunikacyjną, jednak tu również mogłam sobie w końcu
powiedzieć „mądra dziewczynka;)”. Dopiero kiedy pod koniec dnia doszliśmy do
tematu Boga i tolerancji rasowej mój mózg poczuł zmęczenie materiału. Mam
nadzieję, że kiedyś skończymy tę rozmowę, bo warta tego byłaJ Po drodze zatrzymaliśmy się
jeszcze w Salses-le-Chateau. Przepiękny zamek. Niestety zwiedzanie całego trwa
godzinę, więc jeszcze nie tym razem, ale to tylko kolejny powód, żeby tu wrócić. I jeszcze najprawdziwsze gorzkie
migdały spadające prosto z drzew!!! Totalny obłęd. Dojechaliśmy do Bompas do domu
Katriny zgodnie z planem. Tęskniłam kosmicznie za naszym zwierzyńcem, więc ten
gościnny dom był wymarzony. Chippi, psia staruszka i dwa koty, nieśmiała
Minette i urwis Filou to spełnienie moich marzeń o wygłaskaniu zwierzakowych
futerek. Kolejny dom jak z bajki. Katrina jest malarką, jej dom
jest jak tysiące marzeń w jednym miejscu. Lokalne ciastka, kolacja by Aga i
najlepszy na świecie aperitif dopełniły dzieła. A czy wspomniałam, ż małże mogą
być przepyszne???:) Jedyny problem to fakt, że
prawdopodobnie zgubiłam portmonetkę ze wszystkimi pieniędzmi i moją obrączką i
pierścionkiem zaręczynowym… Pieniądze są czymś nabytym, ale te dwa drobiazgi są
dla mnie czymś bezcennym…
14.11.2012 r. Bompas – Perpignan – Port Bou – El Port de la Selva -
Figueres
Chippi odeszła. Rano okazało się,
że diagnozy weterynarzy się sprawdziły i ona już nie wygrała z rakiem… ale była
bardzo dzielna. I kochana przez Katrinę i Filou do końca… Niezwykłe, jak
przyjmując zaproszenie tych cudownych Ludzi biorących udział w couch surfingu,
wchodzimy w ich życie. Bez barier, bez ograniczeń, bez ściemy. To bezcenne, ich
zaufanie, otwartość, dobroć. Umiejętność dzielenia się każdym przejawem życia.
We mnie budzi to ogromny szacunek i wdzięczność. To piękny dar.
Dojechaliśmy do Perpignan. Na
dworcu Aga zadzwoniła do Salses z pytaniem czy nie znaleźli mojej portmonetki.
Nie znaleźli… Wczorajszy dzień był słabszy fizycznie, ten był psychiczną
masakrą. To też jest rollowanie, ale ta część na dole… Trudne…
I znowu cud:) po godzinie spędzonej na dworcu
telefon z Salses, że jest, że znaleźli. Jestem tak ogromnie wdzięczna i tak
pewna, że to właśnie Ludzie tworzą świat pięknym:)
Pociąg do Port Bou i hola Espana:) Obok dworca piękne schody,
żywopłot i … koty. Dwa koty, rudy i czarny jakby zasadzone obok żywopłotu ze
stoickim spokojem obserwujące moje zmagania z rowerem. No i oczywiście lokalne
ciastka;)
W Port Bou strajk. Ulice
opustoszałe, czynna piekarnia i lokalny bar, serwujący doskonałe spaghetti z
serami. Boskie choć trudno je nazwać lokalnym specjałem;) Widoki rajskie,
skały, rozbryzgujące się na nich fale i cudowna zieleń. Szczęściarze z nas:)
Odległość jest rzeczywiście
wartością względną. 10 km przez kawałeczek Pirenejów to najdłuższe 10 km w
życiu. Ale widać progres. Wcześniej nie dałabym rady podjechać pod te
wzniesienia. Teraz tak. Kolejna granica przesunięta. Jestem pod wrażeniem życzliwości
Agi i Michała. Troska w czystej postaci.
Nasza Mekka, El Port de la
Selva, pełne casas blancas, drzew pomarańczowych, palm, bambusów i cyprysów.
Morskie fale, góry i zieleń, morze zieleni. W El Port de la Salva bar – cantyna
przy stacji, czysty folklorJ Nasze pierwsze tapas.
Ośmiorniczki na plasterkach ziemniaków z bagietką. Pierwsze kulinarne
koty za płoty nie są może najtrafniejszym określeniem, ale pierwsze ośmiorniczki
już chyba tak;)
Pociąg do Figueres, króciutkie
trasy, ale bezcennie regenerujące. Miasto wspaniałe. Niewielkie, spokojne, piękne. Hotel znów
zaskakujący. Apartament wielkości normalnego mieszkania, totalny komfort, jest
super. I jeszcze Desigual – moja miłość. Kompletna definicja sztuki
użytkowej. Jestem szczęśliwa.
15.11.2012 r. Figueres – Caldes de Mireval – Santa Susanna
Listopad. Listopad???? Moja
percepcja niedowierza;) Przecież tu jest środek lata. Hiszpania jest boska. A śniadania kontynentalne
zyskały kolejną fankę. OOOOWOOOOCEEE!!!!! Mało mało
mało!!! I croissanty z masłem i miodem…mmmm…. Nasz domofon nie działa, więc
Michał schodzi, żeby mnie wpuścić i
zatrzaskuje klucz:) Przygodo witaj. W Figueres muzeum Dalego. Nie
wiedziałam, nie zobaczyłam, muszę wrócić. Pociąg i
około 50 km rollowania. Piekielna trasa dla amatorów takich jak ja. W górę,
troszkę w dół i znów w góóóóręęęę…. Mam dość.
Caldes de Mireval. Nadmorskie
miasteczko o smaku bagietki z tuńczykiem, serem i duszonej cebulki. Podoba mi
się. Krótka podróż i nasz
czterogwiazdkowy prezent od zaprzyjaźnionych kontrahentów Agi, którzy ideę
Rak’n’Rolla wysyłają w świat udzielając wywiadów na temat naszego podróżowania.
Kawał doskonałej roboty:) Onabrava – raj na Costa Brava.
Basen wewnętrzny, zewnętrzny pod palmami, mojito hiszpańskie, aqua aerobic i
przeróżne tajemnice basenowe, które powodują, że człowiek czuje się jak w
niebie. Ale to przecież Costa BravaJ I znów merituum sprawy stanowi jadalnia… Zakochałam się w tych
szwedzkich stołach… owoce morza, sałatki, desery, owoce… nawet lody… moje życie
staje się kompletne w kontekście kulinarnym;)
16.11.2012
r. Santa Susanna – Badelona – Barcelona
Obudzić się w czterogwiazdkowym
hotelu z widokiem na Costa Brava, basen i palmy. Słyszeć szum fal głośnych jak
pociąg (oczywiście dopiero po otwarciu okna, bo wcześniej dźwiękoszczelne okna
chronią nasze uszy i ich nienaruszalny komfort). Zjeść śniadanie, które na
długo zapisze się na Twojej liście bestsellerów. Krótko mówiąc: opis raju w
kilku punktach. Więcej jest zbędne, bo to i tak przeżycie typu: żadne słowa
tego nie opiszą. Oprócz jednego. SZCZĘŚCIARZE:):):) I jest to kolejny dowód na
to, że ludzie, którzy przez całe życie narzekają, pracują nie lubiąc swojej
pracy, robią rzeczy, które nie dają im nic poza frustracją i zmęczeniem nie
mają pojęcia jak prosto zostać najszczęśliwszym człowiekiem na świecie:)
wystarczy chcieć, a cały wszechświat dołoży wszelkich starań żeby się
spełniło:):):) wiem, bo praktykuję od dawna, a Onabrava potwierdziła to w
pięknym stylu:):):)
Droga do Barcelony w większości
bezpośrednio przy plaży. Dojeżdżamy do Badalony. Po drodze mijamy slumsy
nadmorskie. Zderzenie dwóch rzeczywistości. Czy to kwestia wyboru?
Barcelona:):):) Nasz hostel
wzbogaca pełen przekrój warunków noclegowych:):):) na korytarzu również polskie
głosy:):):)
Sagrada Familia wywiera
piorunujące wrażenie. Cóż za koncept, co za twórczość, co za boski zmysł
twórczy. Maestro Gaudi. La Rambla wieczorem jest oblężona przez tutejszych i
nietutejszych . Morze ludzi. Pięknych, barwnych, uśmiechniętych. I metro, całe
podziemne dziewięcionitkowe miasto pod miastem. Pierwszy raz stykam się z takim
zjawiskiem. Jestem absolutnie „ZA”:) Włączamy się w krwioobieg miasta. Jest
pięknie. Wieczór to pakowanie, winko i my w holu:) Jedna rzecz jest trudna do
zaakceptowania. Jutro koniec…
17.11.2012
r. Barcelona – Okęcie / Warszawa
Barcelona płacze, bo dziś
wracamy do Polski. Przez osiem dni pogoda potwierdziła piękno naszego
rollowania. Dziś pada. Na lotnisko dojeżdżamy bez opóźnienia. Ale nadrabia to
samolot przylatując z pięciogodzinnym opóźnieniem. Mgła nad Okęciem. Pamiątki,
prezenty, souveniry:) Michał twierdzi, że jestem wymarzonym odbiorcą handlu.
Niestety ma rację. Dostajemy vouchery na szaloną kwotę 4E. Normalnie
Rockefellerzy;) Starcza na pączka, croissanta i kawę. Odlatujemy. Daniel życzy
nam spokojnej podróży. Cudowny jest, pamięta o nas i okazuje morze życzliwości.
Piękne spotkanie. Wiem, że jeszcze się spotkamy:) tak samo jak to, że jeszcze
nie raz wrócę na naszą Rak’n’Rollingową trasę. Więc Polska. Już tęsknię za
Meridą. Okazuje się, że nieświadomie dokonuję przemytu;) Cztery kaktusy kupione
w Barcelonie przylatują ze mną. Moi kolczaści przestępcy;) Oprócz tego przywożę
ogromny deficyt podróżowania, który niebawem będę chciała zacząć zaspokajać
oraz zachwyt.
Czy wspominałam już jak tam było pięknie?:):):)